top of page

An attempt to a healing...

Wciąz jestem słaba. Myślenie staje się wysiłkiem kiedy przyłapuję się na wizjach przyszłości. Myślenie o tym, co będzie, co bym chciała, czego jeszcze nie zrobiłam, i to wszystko, co jeszcze na mnie czeka... To wszystko staje się ciężarem dla mojego kruchego ciała. Ciało pragnie świętego spokoju. Wypoczynku słodkiego. Przerwy. Błogiego wytchnienia i samotności. Za każdą taką myśl - podświadomie, gdzieś w demonach przeszłości, które wyżłobiły mocny nurt - karzę się surowo. Kara? Za co? Za pragnienie przyszłości? Sukcesu? Kariery? Stabilności i ciszy? Za bycie taką jaką chcę być?

No guilt.

No shame.

No punishment.

No regrets.

Nawet czytanie książki staje się wysiłkiem. Skupianie się na tym, co jest w literkach, ciągach logicznych, zdaniach i przecinkach staje się ogromnym wysiłkiem. To jak wchodzenie na Mount Blanc kiedy nie wie się nic o wspinaczce, a pragnie się osiągnąć szczyt. I znów ten przeklęty głos: "Jesteś za młoda, za słaba, nie masz odpowiednich butów, żeby iść w góry..."

Poszłam dzisiaj do lasu. Ratuje mnie przyroda. Zieleń. Tekstylia. Moje ciuchy otulają mnie swoją delikatnością. Tak dawno nie byłam głaskana, przytulana, rozczesywana. Dlatego wzięłam ze sobą swoje chusty w róże i piwonie. Jedwab, kaszmir, welur - delikatne zwiewne odzienia, bym mogła poczuć się w nich jak proszony gość. Jak kochanka, żona i królowa. Wzięłam też swój szlachetny granatowy płaszcz kaszmirowy z Berlina, pod którym czuję się bezpiecznie. Jest taki męski, odważny, stanowczy i budzący szacunek.

Szacunek, który mi odebrano.

Uznanie, którego nie dostałam.

Czułość, którą dawałam bez końca.

I zapomniałam o sobie.

O tym, że największym skarbem, o którym powinnam była dbać jestem ja.

Poszłam do lasu w szkockiej kracie. Przytuliłam się do dębu. Pozdrowiłam dziadka i wszystkich przodków i przodkinie. Pocaławałam ustami suchą korę Dębu. Tak mężnie stoi. Dostojny. Mocny. Czuły. Wspierający.

Usiadłam w zieleni trawy, zmęczona spacerem. Patrzyłam na ogromny korzeń, który wyrwany z ziemi spoczywał spokojnie. Jego korzenie pokryte piachem i pajęczynami dały mi schronienie. Chciałam medytować przy nim. I to jednak okazało się za dużym wysiłkiem. Padłam w trawy wycieńczona. Wylałam łzy. W końcu jestem słaba. W obliczu natury. Matki kochającej bezgranicznie. Pozwoliłam sobie na słone łzy. W dłoniach trzymałam mocno kij, od którego ściskania zmęczyły mi się mięśnie w palcach. Kiedy go wypuściłam łzy poleciały jeszcze mocniej. Nie muszę być silna! Tutaj nie mam komu tego udowadniać. Mogę być krucha, słaba, mała, zmęczona, beznadziejna, ckliwa, sfrustrowana.

Leżałam w trawie i z niepokojem wsłuchiwałam się, czy nie nadchodzą dziki. "Przecież ja się ich nie boję" - powiedziałam sama do siebie. Irracjonalny strach podniósł mnie i wróciłam do domu. W ogrodzie padłam na ziemię. Rozebrałam się do naga. Wysikałam się na kucaka. Pozwoliłam, by wiatr czesał moje włosy bez końca, a słońce ukoiło moją duszę. Karmiła mnie duża ognista kula. Kontemplowałam jej ciepło. Zobaczyłam pod swoimi powiekami czerwony miecz. Rozpalony jak rubin. Jak świątynia stał przede mną i czekał cierpliwie. A jak wczoraj zasypiałam w chatce przy kopalni złota to mi tak trzecie oko Świętej Rity wibrowało aż poczułam, że Turcję różami zasypuje...

Chat Baker would say... As time goes by...

Przyjechałam tutaj samochodem, chociaż w ulotce leków, które zarzywam nie jest wskazane prowadzenie pojazdów. Samochód przed wyjazdem nie chciał odpalić. Sąsiadowi, którego poprosiłam o pomoc ktoś w nocy stuknął w maskę samochodu. A mechanik powiedział, że ma za dużo roboty na moja auto i dodał, że nie jest Duchem Świętym, i że nie da się tak naprawić auta jak magiczną różdzką. Wróciłam do mieszkania i wzięłam młotek. Otworzyłam maskę i uderzyłam w rozrusznik. Stary numer tirówy. Dojechałam tutaj. Jestem taka dumna z siebie.

Wrócił Leon.

Mój kochanek.

Słodki z nim miałam dziś poranek.

Czule się do mnie przytula,

kiedy wychodzę zapalić.

On cicho podchodzi,

aby mnie ocalić...

Oglądałam z Leonem Pretty Women z Julią Roberts.

Niech nikt nigdy Ci nie wmawia, że nie masz w sobie potencjału. Niech nikt nidgy Ci nie mówi, że masz źle pomalowane usta. Niech nikt nigdy Ci nie mówi, że spali Ci futra i pomaluje twarz na czarno. Niech nikt nigdy nie mówi Ci, że masz nogi jak patyki. Niech nikt nigdy Cię nie wyrzuca z domu. Niech nikt nigdy Ci nie mówi, że jesteś głupia dziwka i słodka jak idiotka. Niech nikt nigdy Ci nie powie: "This is too much..."

Do kicia z takimi. Niech Rita ma mnie w opiece i wszyscy święci.

A teraz siostry sarny i sowy mnie wołają, bym wyszła z nimi śpiewać i błąkać się po nocy zakamarkami magii, poezji i soczystego seksu...

Amen.

photos by Jacob Tekiela at IPAF Queer Arts Festival, Copenhagen, 2018.


bottom of page